Kilka dni temu miałam okazję odwiedzić Reszel. Urzekły mnie tamtejsze małe, boczne uliczki z kawiarenkami. Wystawione na zewnątrz, ozdobione kwiatami stoliki, z daleka krzyczały, by na chwilę tu przysiąść, napić się kawy i porozmawiać z innymi turystami, a tych było tam nie mało. Przez chwilę poczułam się tam, jak na londyńskim Soho.
Natomiast druga sprawa, natchnęła mnie do napisania tego otóż tekstu. A jest nią proces czarownicy w Reszlu. Po pierwsze dlatego, że jutro (21 sierpnia) przypada 201. rocznica tych wydarzeń, a po drugie, że temat czarów i czarownic jest mi szczególnie bliski (są tacy, którzy twierdzą, że jestem jedną z nich).
O tym, co przed dwoma stuleciami działo się w Reszlu, zrobiło się ponownie głośno w zeszłym roku, kiedy przypadała okrągła - dwusetna rocznica spalenia na stosie oskarżonej o czary Barbary Zdunk. Pomysł organizatorów na inscenizacje palenia na stosie spotkał się z krytyką i wywołał morze pytań, co powinno się pokazywać w imię historii, a czego nie. Oczywiście jednoznaczna odpowiedź nie padła.
Ale po kolei. 21 sierpnia 1811 roku w Reszlu, miał miejsce ostatni w Europie przypadek spalenia na stosie czarownicy. Kobieta została uznana winną nie tylko uprawiania czarnej magii, ale też, jeśli nie przede wszystkim, podpalenia. Obwiniano ją za wzniecenie pożaru zamku, który wybuchł w niewyjaśnionych okolicznościach w 1807 roku. Proces Barbary Zdunk trwał trzy lata i budził wiele kontrowersji, ostatecznie sąd w Królewcu zatwierdził wyrok i kobietę skazano na spalenie. Jednak kat ulitował się nad nią i udusił ją, zanim podpalał stos, aby nie płonęła żywcem. Był to ostatni przypadek kary spalenia domniemanej czarownicy w Europie, z czasem procesy o czary były coraz rzadsze, aż w końcu całkiem zaprzestano tych średniowiecznych praktyk.
Najwięcej czarownic w Europie spalono między XV a XVII wiekiem. Natomiast jednym z najbardziej znanych procesów o czary, był proces Czarownic z Salem w Stanach Zjednoczonych, w którym o czarnoksięstwo oskarżono 80 osób, a na śmierć skazano 13 kobiet i 7 mężczyzn.
Praktyki, jakie wtedy stosowano, dziś wywołują uśmiech na twarzy, bo w głowie się nie mieści, że ludzie wierzyli w to, co robili. Ale to wcale nie było zabawne, wiele niewinnych osób zginęło w straszliwych męczarniach za winę, której nie sposób było udowodnić, gdyż jej nie było.
Osobom oskarżonym o czary stawiano najrozmaitsze zarzuty. Od tych poważniejszych i w miarę realnie brzmiących jak czczenie diabła, sprowadzanie chorób, opętań i śmierci, kanibalizm, poprzez pośrednie: zabicie krowy sąsiada lub sprawienie, że nie daje ona mleka, sprowadzenia gradobicia i niszczenia plonów, aż po takie, które wywołują uśmiech na twarzy czyli: gromadzenie się na sabatach, kopulacja z inkubami i sukubami oraz latanie do odległych miejsc na miotłach...
Teoretycznie każda czarownica (bo według wydanego w 1486 roku podręcznika dla łowców czarownic pt. Młot na czarownice, czary uprawiają przede wszystkim niewiasty, gdyż są do tego bardziej przystosowane przez naturę) mogła się obronić. By wskazać winę przeprowadzano różnego rodzaju testy. Jednym z nich była tzw. próba wody. Wyglądała ona tak: krępowano kobiecie ręce i wrzucano do wody - jeśli wypłynie to jest czarownicą. Co wcale nie było takie rzadkie, bo falbaniaste spódnice i sposób w jaki były związane oskarżone sprzyjały utrzymywaniu się na powierzchni. A to był bezsprzeczny dowód, że oskarżona jest czarownicą. Natomiast jeśli kobieta się utopiła, oznaczało, że czarownicą nie była. Marne pocieszenie. Koronnym dowodem było też przyznanie się do winy, ale ówczesne prawo pozwalało na wymuszenie zeznań, właśnie poprzez tortury. Udręczone kobiety nie mogąc znieść cierpienia, przyznawały się do winy, co sprawiało, że skazywano je na śmierć.
A dla zainteresowanych tematem, coś od mistrzów absurdu - grupy Monty Python'a.