Nie neguję - zmierzanie w stronę odchudzania albo "uzdrawiania" menu, wdrażanie sportu do życia i podążanie za ekologią jest jak najbardziej "okej". Podążanie za trendami, wprowadzanie zmian na lepsze w swoim życiu jest fajne do pewnego czasu.
Przestaje, gdy nadchodzi moment, w którym jesteś w kiosku, supermarkecie, teatrze albo stacji benzynowej i zewsząd do Twych uszu dochodzą informacje o kolejnym środku na przemianę materii, nowej DIECIE 999 KALORII i kolejnej "trenerce wszystkich Polek".
Później w każdej gazecie, choćby to było Życie na gorąco, widzisz kobiety w sportowych topach z ręcznikiem przewieszonym przez kark i męskie, nagie, UMIĘŚNIONE torsy, a kilka centymetrów nad nimi zawiadacko uśmiechniętą mordkę. Powoli zaczyna Ci to dokuczać, ale Ty, postępując zgodnie z tai-chi, zasadami jogi albo pilatesu, wyciszasz duszę, umysł i odnajdujesz harmonię. Później - złoty środek swego umysłu, odkrywając jednocześnie zalety błonnika w jogurcie z bakteriami prebiotycznymi.
Po jakimś czasie jesteś już "low-fat". Ewentualnie "low-carb" i "high-protein", jeśli robisz masę mięśniową. Zmieniasz się, Twoja rodzina się zmienia, dzieci nie jedzą czipsów, koleżanki mają bosko wymodelowane pośladki, koledzy są w lepszej formie niż kiedykolwiek. I gdy już znajdujesz czas na relaks, wyjście do kina, posłuchanie muzyki czy przeczytanie plotek w sieci, to orientujesz się, że ktoś stojący za powszechnie pojętym promowaniem kultury popełnił błąd.
Zmniejszyli ZAWARTOŚĆ KULTURY w kulturze, nawalili do środka ZAPYCHACZY, ładnie opakowali i podali tępemu ludowi, co szuka sposobu na uzdrowienie ciałka i umysłu.
Cały artykuł Rojka o kulturze w wersji light można przeczytać na portalu społecznościowym eKulturalni.pl - kliknij tutaj