Często coś, co brzmi pompatycznie, może być prozaiczne. Wydawałoby się, że jest to sztuka o wielkim artyście, który odciął sobie ucho, gdy nie mógł stworzyć nic, co by wzbudziło ogólny zachwyt .
Spektakl zaczyna muzyka Jana Sebastiana Bacha. On jest artystą, muzykiem, lecz nie odniósł sukcesu, więc jeździ po Polsce i koncertuje, grając na wiolonczeli. Druga postać to gospodyni domowa. Jej największą pasją jest ogrodnictwo i róże, które są jej całym światem. Jak dotąd kwestią sporną i jedynym, co łączyło tych dwoje ludzi, był zaniedbany trawnik artysty.
Gdy pewnego deszczowego dnia mężczyzna wygląda przez okno, zauważa, jak jego sąsiadka chodzi po ogrodzie. Okazuje się, że kobieta poszukuje kotki, a po chwili prosi, by zagrał dla niej utwór Bacha. Kiedy słyszy muzykę, zaczyna płakać. Zdziwiony wiolonczelista namawia ją do zwierzeń. Zrozpaczona kobieta przyznaje się do zabójstwa swojego męża...
Zapewne brzmi to, jak przeciętny kryminał, ale sztuka jest pełna sytuacyjnego komizmu. Wiele zabawnych, subtelnych potyczek słownych, ubranych w fantastyczną grę aktorską Jolanty Fraszyńskiej, Henryka Machalicy i Michała Żebrowskiego.
Moim zdaniem, Ucho van Gogha jest warte obejrzenia, bo opowiada o życiu dwojga ludzi pozornie bliskich - z racji sąsiedztwa, a jednocześnie wzajemnie sobie obcych. Sztuka jest psychologicznie wiarygodna zawiera wiele elementów psychologii, dlatego bardzo mi się podobała.