Nie wiem czy film Barbary Białowąs Big Love powinno się oglądać w Walentynki, choć właściwie - czemu nie? Miłość ma przecież różne oblicza, nie tylko te znane z komedii romantycznych.
Big Love to już kolejny obraz w dorobku 34-letniej reżyserki pochodzącej z Opola. Opiekę artystyczną nad tą produkcją, zrealizowaną dzięki pomocy Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, sprawował zmarły jesienią ubiegłego roku mistrz Janusz Morgenstern (m.in. Do widzenia, do jutra, Jowita, Trzeba zabić tę miłość). To temat na osobną analizę, ale myślę, że warto byłoby porównać obrazy, wizje miłości w filmach sprzed lat, takich jak Do widzenia, do jutra, z tym, jak widzą i przedstawiają miłość współcześni filmowcy. I na pewno Big love powinien znaleźć się w takiej analizie.
Historia jest prosta. Nastolatka (Aleksandra Hamkało) poznaje kilka lat starszego od niej przystojnego chłopaka (Antoni Pawlicki). Połączy ich gorący romans, który skończy się tragedią. Nie zdradzam tutaj wielkiego sekretu. Barbara Białowąs tak skonstruowała scenariusz, że od samego początku wiemy, że happy endu nie będzie.
Przez cały film przeplatają się ze sobą sceny pokazujące kolejne etapy burzliwego związku głównych bohaterów: Emilii i Maćka, sceny ze śledztwa w sprawie śmierci Emilii oraz sceny z więzienia, do którego w związku z tą śmiercią trafił Maciek. Całość została sprawnie wyreżyserowana i opatrzona dobrą muzyką.
Od lat mówi się o tym, że piętą achillesową wielu polskich filmów są scenariusze. To się na szczęście zmienia. Myślę, że scenariusz Big love należy do udanych. To poruszająca, mocna w wyrazie, nie przegadana, dobrze skomponowana i dynamicznie opowiedziana story.
Bohaterowie są wyraziści i świetnie zagrani - myślę tu zarówno o postaciach głównych, jak i drugoplanowych (są wśród nich: Adam Ferency, Borys Szyc i Robert Gonera). A w czasie projekcji i po wyjściu z kina w głowie pojawiają się myśli i refleksje nie tylko na temat tego, co właśnie zobaczyliśmy, ale na temat miłości, związków, granic w sztuce i życiu, i w ogóle dzisiejszego świata. Skłaniają do tego losy Emilii i Maćka oraz zarysowane w filmie historie innych postaci: więziennego psychiatry, który w przytulnym, "bezpiecznym" domowym zaciszu analizuje dokumentację sprawy Maćka, prokuratora i policjantów, którzy "z urzędu" badają przyczyny śmierci Emilii czy matki dziewczyny - sławnej artystki, która była lepszą aktorką, niż matką.
Z informacji i recenzji prasowych wynikało, że Big love to mocne kino. Mocne jeśli chodzi o opowiedzianą historię, jej przesłanie i pod względem pokazania scen erotycznych. Rzeczywiście sceny te są pokazane właściwie w sposób dokumentalny. Ale o ile mierzi mnie pusty, z reguły niczym nieuzasadniony porno-erotyzm polskich filmów z przełomu lat 70. i 80., o tyle tutaj jestem w stanie przyjąć to, co proponuje Barbara Białowąs.
Zresztą taki sposób prezentacji cielesności, nagości, seksualności jest dziś obecny nie tylko w filmie, ale i w innych sztukach wizualnych. Twórcy często sięgają w swoich działaniach po dosłowność i to nie tylko w odniesieniu do tematu miłości.
Świat stworzony w Big love jest inny, niż świat znany z komedii romantycznych. Zmusza widza do rewizji swoich przyzwyczajeń i standardowych oczekiwań wobec kina. To świat pełen brutalności i skrajnych emocji. Czasem potrzeba mocnych środków wyrazu, aby wstrząsnąć widzem. Wydaje się, że o to chodziło twórcom tego filmu.